4 grudnia została odprawiona Msza Św. za o. Jana Ożoga.
O sobie samym dla potomności
Urodziłem się w zamierzchłych czasach – 12 marca 1934 roku – w niecce sandomiersko–kolbuszowskiej, w uroczej wiosce galicyjskiej o pięknej nazwie Trzeboś, która ma własną rzekę – Trzebośnię albo Trzebośnicę – bieg swój rozpoczynającą na granicy między Trzebosią a Zalesiem, a wpływającą prosto do Sanu. Moja rodzinna wioska ma od roku 1773 własny kościół parafialny pod wezwaniem Bożej Opatrzności, własnego księdza proboszcza, a kiedy byłem wesołym dziecięciem, miała nawet własnego wójta. Ta wioska ma dwie cechy znamienne. Najpierw to, że na żadnym atlasie nie znajdziesz drugiej miejscowości o takiej nazwie – nawet w Ameryce – (takich Starych Wsi na przykład jest pewnie z pięćdziesiąt w samej Polsce, Nowych Wsi pewnie jeszcze więcej, a Trzeboś jest jedna i jedyna na świecie i koniec), następnie to, że jest wbrew końcówce – a może nawet wbrew jakiejkolwiek logice, jak to się czasami zdarza – rodzaju żeńskiego, a zatem jej odmiana brzmi: ta Trzeboś, tej Trzebosi itd.
Mógłbym dodać, że w owych zamierzchłych czasach i jeszcze trochę później, jedyna droga, zwana w południowej części wioski szosą albo drogą, a w północnej Zapłocie, bo wiodła za płotami, łączyła się na południu z równie kiepską drogą do Łańcuta, a na północy kończyła się w ziemniakach. Tego jednak nie dodam, bo obecnie jest to asfaltowa jezdnia o uroczej nazwie Ulica Dolna w tej części wioski, w której się urodziłem. I ma piękne połączenie z drogą z Sokołowa Małopolskiego do Leżajska z klasztorem bernardynów i pięknymi zabytkowymi organami.
Ponieważ od urodzenia byłem straszliwym grzesznikiem, wcześnie mnie spotkała kara Boska w postaci jakiejś poważnej, a może nawet śmiertelnej choroby, co sprawiło, że już 15 marca tegoż 1934 roku zaniesiono mnie do kościoła parafialnego, w którym Pan Jezus już był bardzo miłosierny, chociaż wtedy nawet święta Faustyna Kowalska jeszcze o tym dokładnie nie wiedziała, i obdarzył mnie sakramentem chrztu świętego. I to pewnie Pan Jezus sprawił, że jakoś się wydobyłem ze szpon tej straszliwej choroby, wyzdrowiałem i… zacząłem kwitnąć. Mój Tata patrzył na to z przymrużeniem oka i spokojnie grał na skrzypcach albo słuchał radia, siedząc w zimie koło pieca, a w lecie pod wierzbą. Moja Mama jednak nie tylko mnie karmiła tym, co w domu było, a było tego bardzo niewiele, ale także przycinała we mnie wszystkie dzikie pędy, które rosły bardzo szybko i bardzo obficie, i starannie dbała o to, żebym się w jakiś chwast nie przerodził, zwłaszcza że od dzieciństwa jakoś dziwnie mi się życie ułożyło, bo niemal wszyscy we wsi wiedzieli, że będę księdzem. Oczywiście, ja też o tym wiedziałem.
Niech jednak Czytelnik nie bierze zbyt poważnie tego wiedziałem, +bo może to raczej tak było, że bardzo mi się podobał mój proboszcz odprawiający Mszę świętą. Raz nawet – jeszcze przed Pierwszą Komunią świętą – udało mi się staruszka wprowadzić w niemałe zdumienie, bo poczekałem na niego przed zakrystią z tatowym kapeluszem w ręku i zadałem mu bardzo kłopotliwe pytanie: Czy mógłbym być ministrantem, a potem księdzem? Ksiądz Proboszcz zaniemówił ze zdumienia i już miał wyjść z siebie (o czym ten szkrab sobie marzy?), ale na razie w sobie pozostał, bo tak mu poradziła jego nie mniej zdumiona dusza, i kiedy po tym zdumieniu jakoś powoli i z wielkim trudem doszedł do siebie, powiedział do mnie zduszonym szeptem: Ministrantury to niech cię nauczy Tadek Osetek (to mój starszy o jakieś dwa lata przyjaciel), a o tym, czy będziesz księdzem, to już tylko sam Pan Bóg wie. A Pan Bóg nie tylko wiedział, ale mnie po swojemu do kapłaństwa prowadził.
Pod koniec sierpnia 1948 roku dostałem się przypadkiem do Małego Seminarium Księży Jezuitów w Nowym Sączu. Przypadkiem, bo o jezuitach nie tylko nie miałem pojęcia, ale nawet o tym, że istnieją, dowiedziałem się dopiero w kilka tygodni po przyjeździe do Nowego Sącza. Tam w Gimnazjum i Liceum Jana Długosza szczęśliwie ukończyłem klasę dziewiątą (o stopniach nie będę wspominał, bo nie bardzo mam się czym chwalić) i 30 lipca 1949 roku po bardzo długiej podróży z Sokołowa Małopolskiego przez Rzeszów, Jasło, Krosno, Rymanów (tak naprawdę nie był to wcale Rymanów, bo do tego miasta z owej stacji kolejowej było pewnie jeszcze ze dwadzieścia kilometrów, ale wtedy tak się naprawdę ta stacja za Krosnem nazywała) i Brzozów stanąłem przed zamkniętą na cztery spusty i bardzo pilnie strzeżoną przez brata Pawła Czaplę furtą słynnego klasztoru ojców jezuitów w Starej Wsi i tego samego dnia rozpocząłem nowicjat, a po złożeniu pierwszych ślubów zakonnych i po następnych dwóch latach niezbyt pilnego uczenia się zdałem maturę typu klasycznego. Stopnie? Takie sobie. Ale naprawdę zdałem.
Około 20 lipca 1953 roku załadowano mnie pod osłoną nocy do pociągu osobowego na ówczesnej stacji Rymanów, która teraz się całkiem inaczej nazywa, bo się odpowiednie władze połapały, że od niej do prawdziwego Rymanowa jest jeszcze dość daleko, i przewieziono mnie chyłkiem do Krakowa. Tam we wrześniu rozpocząłem wielkie studia zacnej ongiś i bardzo szanowanej filozofii tomistycznej, które ukończyłem szczęśliwie 13 czerwca 1956 zdobytym stopniem licencjata. Jakiś miesiąc później dotarłem do Warszawy potężnym samolotem An–24, który zabierał wtedy na pokład aż 24 osoby z obsługą i leciał sobie odważnie z Wrocławia do tymczasowej stolicy Polski. W Warszawie zacząłem studiować teologię, także opartą na tomizmie, po kilku tygodniach jednak wdałem się także w politykę i po raz pierwszy popełniłem poważny błąd polityczny, bo razem z innymi dzielnie popierałem towarzysza Wiesława, co uważam za dużą plamę na moim pięknym życiorysie. Kiedy po kilku miesiącach na jakiś czas się odpolityczniłem, sam Pan Bóg mi przypomniał, czego ode mnie naprawdę chce, i 29 czerwca 1959 roku obdarzył mnie sakramentem kapłaństwa.
I właśnie wtedy, kilka miesięcy po święceniach kapłańskich, zachciało mi się zostać wielkim uczonym. Oczywiście, za niewielką cenę – jak zwykle w moim życiu. Doszedłem do jedynie słusznego wniosku, że ponieważ po łacinie nieźle gadam, a po grecku całkiem przyzwoicie czytam, najłatwiej mi będzie sławę uczonego zdobyć na filologii klasycznej. We wrześniu zatem 1961 roku wybrałem się z uroczego Krakowa do leżącego jeszcze w gruzach Wrocławia, tam zdałem znakomicie egzamin wstępny na filologię klasyczną na tamtejszym uniwersytecie, noszącym wtedy dumną nazwę Bolesława Bieruta (nawet pojęcia nie miałem, że założyli go przed laty wieloma jezuici) i rozpocząłem odważnie drogę ku sławie bardzo wielkiego uczonego.
Pan Jezus jednak uśmiechnął się do tego także niezwykle życzliwie i powiedział do Aniołów i świętych: Niech sobie wędruje. I tak zrobi to, co Ja zechcę. I tak się stało, bo po chwalebnym ukończeniu studiów życzliwa pierwotnie wola przełożonych nieco się zmieniła na mniej życzliwą i najpierw uczyłem naszych jezuickich kleryków języka łacińskiego w tej samej Starej Wsi, w której odbyłem nowicjat i zdawałem maturę, a potem historii literatury polskiej w tej samej położonej niemal u bram Bieszczadów miejscowości. Kiedy się jakoś do tego wszystkiego z trudem wielkim przyzwyczaiłem, ówczesny dyrektor Wydawnictwa Apostolstwa Modlitwy, ksiądz Eugeniusz Ożóg SI (który wcale nie był moim bratem, broń Boże!), dowiedział się od ludzi Chloe, a może także od kogoś innego, że naprawdę wiem, kiedy się przed i stawia przecinek, a kiedy się opuszcza, i trochę dla mnie niespodziewanie powołał mnie łaskawie na redaktora naczelnego wydawnictw książkowych, czyli takiego wielkiego mędrca, który sprawdza, czy autorzy bardzo ważnych dla dziejów świata książek ustawili przecinki tam, gdzie być powinny.
I tak się zaczęły lepsze nieco czasy dla mnie, zwłaszcza od czasu, kiedy kardynał Karol Wojtyła stał się Janem Pawłem II, co zresztą przewidziałem i ujawniłem, licząc naiwnie na poprawę losu. Po konklawe dzięki współpracy wielu dobrych ludzi udało się nam najpierw wydać niewielki, ale ładny zbiorek pt. Habemus Papam, kilka lat później większą pracę zbiorową pt. Gaude, Mater Polonia, w której zasadniczą częścią był tekst mojego autorstwa: reportaż z pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski w roku 1979. Żeby sobie samemu nie przypisywać chwały z tego reportażu, dodam od razu, że na pewno nie mógłby on powstać w takiej postaci, gdyby nie trud nie żyjącego już ojca Piotra Skowronka SI i na szczęście ciągle jeszcze żyjącego brata Henryka Prilla SI, którzy towarzyszyli całej tej pielgrzymce i dokonali wspaniałych nagrań.
Zanim to jednak nastąpiło, udało mi się wyjechać do Chicago i pracować kilka miesięcy w redakcji tamtejszego Posłańca Serca Jezusa, kiedy jednak powróciłem do Polski, żeby do końca załatwić sprawy wizowe, mianowano mnie redaktorem naczelnym wznawianego właśnie Posłańca Serca Jezusowego. Wnet potem, na dwa dni przed ogłoszeniem stanu wojennego, udało się nam wydać pierwszy numer tego miesięcznika. Przez kilka lat w pracy nad każdym numerem wspomagał mnie bardzo skutecznie też już nie żyjący ojciec Franciszek Rzepka jako zastępca redaktora naczelnego, redaktor techniczny i w ogóle organizator tego wszystkiego, co było konieczne, a czego ja na pewno bym nie potrafił. I kiedy już mi się wydawało, że wprawdzie już nigdy nie będę wielkim uczonym, ale za to Posłaniec redagował będę razem z księdzem Rzepką przynajmniej przez kilkanaście lat, a może nawet do końca mojego długiego życia, Pan Jezus, który jednak nie rezygnuje nigdy ze swoich planów, dla mnie zupełnie niespodziewanie obdarował mnie cukrzycą i związanymi z nią takimi dolegliwościami, że sam poprosiłem ówczesnego mojego prowincjała, ojca Bogusława Steczka SI, by mnie zwolnił z pełnienia obowiązku redaktora naczelnego Posłańca.
Przyznaję się, że wprawdzie się wtedy nie załamałem psychicznie, doszedłem jednak do wniosku, że już się dla mnie niemal wszystko skończyło – poza możliwością modlitwy, oczywiście. Tymczasem wcale tak nie było.
Kiedy się ukazał polski przekład Katechizmu Kościoła Katolickiego, pracowałem przy kościele świętego Ignacego Loyoli we Wrocławiu – tak naprawdę to jako taki emerytowany dziadek kościelny – i tam właśnie wpadłem na pomysł głoszenia kazań katechizmowych na podstawie tego Katechizmu. Już wtedy poważnie myślałem o napisaniu na ten temat jakiejś książki, najpierw w formie listów, potem w formie dialogu, a od kilku lat spać mi nie dawała myśl, że warto by to wszystko umieścić na jakiejś stronie internetowej. Kilka miesięcy temu zaproponowałem to ojcu Stanisławowi Groniowi SI, dyrektorowi krajowemu Apostolstwa Modlitwy w Polsce, a on się na to zgodził. Niech Czytelnicy ocenią, czy było warto… (napisane w 2011 roku)
(źródło: Apostolstwo Modlitwy https://www.ampolska.co/Artykuly/Komentarz-Katechizmu)